sobota, 16 lipca 2016

ROZDZIAŁ TRZECI - "Mglista Polana, Lew i Vivien"

Niczego nie obiecuję
     Mgła przepływała jej przez włosy i delikatnie łaskotała skórę. Otworzyła oczy rozdziawiając usta ze zdumienia. Mgła roztaczała się wszędzie, co lekko przeszkadzało w oglądaniu okolicy, lecz nadal widok ten wzbudzał zachwyt. Wszędzie wokół były sosnowe lasy. Pod lecącym flatewiuszem z dwójką młodych ludzi na grzbiecie rozciągała się ogromna polana pełna roślin. Na samym środku płonęło wielkie ognisko, a wokół niego stały domki. Można by rzec, że jest to małe miasteczko. Uśmiechnęła się na widok bawiących się dzieci, które zaczęły pokazywaać sobie przybyszów palcami. Wszędzie słychać było gwar. Ktoś głośno gwizdał, a jakiś mężczyzna głosem o wielkiej sile śpiewał jakąś pieśń. Jednak w tym miejscu czuć było swego rodzaju napięcie. Ludzie zdawali się robić tylko pozory, tego, że są szczęśliwi. Chciała zapytać się, co się wydarzyło, lecz przekroczyła limit rozmów z Mattem, którego praktycznie nie znała. Musiała z nim pójść, wiedział zbyt dużo. A poza tym, co innego miała do roboty? W końcu śmiertelne niebezpieczeństwa są super. Łączyła ich tajemnica. 
     W końcu cielsko Gianlorenzy dotknęło ziemi. Maya odetchnęła z ulgą i szybko wzięła ręce z Matta. Zsiadła zgrabnie z flatewiusza i zaczęła się rozglądać.
     - Dzięki za... to dziwne coś, co właśnie odpełzło. Mów mi Mia, nie cierpię swojego pełnego imienia - powiedziała szybko.
     - Jaaasne - mruknął. - Zaprowadzę cię do burmistrza.
     Ruszyła za nim do budynku, który przypominał skurczony ratusz. W pomieszczeniu ustawione było dębowe biurko, a na nim stos papierów i kubek z długopisami.  Przy ścianie stała drewniana szafa z mnóstwem szuflad. Na podłodze leżał czerwony, puszysty dywan. A na dywanie...
     - Lew! - krzyknęła przerażona, ale i zachwycona majestatycznym zwierzęciem. Powietrze nagle zadrgało wokół niego. Poczuli też podmuch ciepłego powietrza. Zamiast lwa stał przed nimi starszy mężczyzna o rudych włosach i piwnych oczach. Zaśmiał się chicho.
     - To ja! Dzień dobry. panno Ivy. Witamy na Mglistej Polanie.
~~~
     Obudziła się podczas przemiany. Nie zważając na jej niecodzienne ubranie udała się prosto do "paszczy lwa". Kazał jej się przespać i wrócić do jego domu, kiedy będzie gotowa. Matt wskazał jej odpowiednią chatkę. 
     Ruszyła prędko do jego gabinetu. Liczyła, że on powie jej, o co chodzi i dlaczego tutaj jest.
     Drzwi skrzypnęły przeciągle. Pan Dervin (czyli Lew) siedział na krześle i uśmiechał się do niej pogodnie. Padła na krzesło i zastanowiła się od czego zacząć. 
      - Matthew wspomniał, że są tu... tacy jak ja. Co miał na myśli?
      - Chodzi mu o to, że każdy z nas tutaj jest zwierzęciem. 
      - Ale...
      - Tak, jesteś rośliną. W naszej historii były tylko dwa takie przypadki. Jesteś wyjątkowa.
     - Yyy... tak. Czyli na Mglistej Polanie jest armia półludzi - półzwierząt?
     - Tak jakby.
     - Następne pytanie... skąd tu tyle mgły? Przecież w całej tej okolicy jest bardzo pogodnie. Jest gorące lato.
     - Na mgłę przyjdzie czas potem. Chodzi o rytuał jaki odbywa się raz na miesiąc. Proszę, kontynuuj.
     - Dlaczego tutaj jestem? Przecież mogłabym żyć wśród nimf, tak jak wcześniej.
     - Przecież musisz.. - I w tym momencie przerwał mu huk. Poderwali się z miejsc. Maya miała zdezorientowaną minę. Dervin zamienił się w ogromnego lwa i wybiegł z domu. Wszystko stało się bardzo szybko.  Pod stopami czuła drganie ziemi, a po chwili do pokoju wbiegł zdyszany Matthew i pociągnął Mayę za rękę. Wybiegła za nim na zewnątrz. Poza domkiem panowała ciężka, szara mgła. W dali było słychać ciche śpiewy. Były bardzo delikatne. Nie tak jak ta brzydka, szara mgła. One byly lekkie, barwne. Zdawały się nie pozwalać mgle ich całkowicie zatopić. Nie dopuszczą do tego, aby mgła ich unicestwiła. Lecz Maya nie mogła w spokoju posłuchać zdolnych wykonawców, bo jej znajomy dalej prowadził ją wgłąb szarości. Anielskie głosy były coraz bardziej wyraźne. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę jak niewiele się pomyliła porównując głosy do anielskich. Nad białą, świetlistą kulą unoszącą się jakieś pięć metrów nad ziemią wisiały w powietrzu trzy sylwetki. Po ujrzeniu pewnych podobieństw z jej nimfami stwierdziła, że to pomocnicy aniołów. Miały zwiewne szaty i niebieskie włsosy. Ich blade, okrągłe buzie zdawały sę być dziecięcymi licami. Cała wioska zebrała się wokół z głowami uniesionymi ku górze. Wyraźnie czegoś oczekiwali. I Maya też wyczekiwała czegoś wielkiego. Nagle biała kula rozbłysła oślepiając wszystkich jasnym blaskiem. Czarnowłosa poczuła w sercu moc. Uśmiechnęła się pewna siebie i skierowała otwartą dłoń na kulę. Skóra jej rozbłysła i na jej uniesionej ręce pojawiły się białe znaki, jakby ktoś zapalił pod jej skórą światło. Blask stał się tak nie do wytrzymani, że zamknęła oczy odwracając głowę, jednak cały czas nie spuszczała dłoni. Nie wiedziała wtedy, dlaczego jej ręka sama się uniosła. 
     Maya usłyszała krzyk kobiety, a potem głuchy huk, jakby ktoś spadł na ziemię. Maya otworzyła najpierw jedno oko, a potem szybko drugie.Przed nią siedział na pupie anioł. A właściwie anielica. Wstała powoli pocierając obolałe pośladki.
     - Witaj, aniele - zawołał donośnym głosem Lew. Wszyscy razem z nim się pokłnili, ale Maya cały czas nie mogła uwierzyć. Nie wykonała żadnego ruchu. - Nadaję ci imię Vivien - pełnia życia.